Ambona > Komentarz
Akceptacja, życie i śmierć 2010-04-18Kim jesteś, kiedy nie istniejesz? Czy jest to absurdalne pytanie? Wręcz przeciwnie, jest ono, jak sądzę, najatrakcyjniejsze i najbardziej fascynujące z powodu niejasnej obietnicy, którą zawiera, oraz ponieważ odpowiedź na nie nigdy nie może być pojęta przez umysł. Jest to pytanie, w które trzeba zanurzyć się zupełnie, zanim nabierze ono sensu – a to oznacza zanurzenie się, w pewien sposób, w nicość.
Akceptacja śmierci
Zmiana w mym wewnętrznym klimacie: nadeszła jesień, jestem wciąż zbyt młody, by myśleć o „wieku podeszłym”. Rzeczywiście te lata, w czasie których zbliżasz się do pięćdziesiątki oraz do przekroczenia owej bariery, mają być, jak się sądzi, najlepszymi latami. I myślę, że to jest prawda. Nie twierdzę, że dla mnie były one najłatwiejsze. Zmiana, która się sama dokonuje we mnie, ujawnia się na powierzchni mej psychiki w formie głębokich wstrząsów niecierpliwości, niechęci, rozgoryczenia.
A jednak jestem osobą pogodną, lubię życie i naprawdę nie mam na co narzekać. Lecz nagle przychodzi ten przypływ niespodziewanego chłodu z głębi: i wdycham zimne powietrze mroku, poczucie pustki! Bez trudu rozpoznaję to i nie martwię się tym wcale. Mówię do swojego ciała: „Dobra, więc umieraj, ty głupcze”. Ale to nie o to chodzi. To tylko moja niecierpliwość myśli o tym w kategoriach śmierci. Moja niecierpliwość z powodu kolejnych stopni oraz stopniowości, oraz z powodu upływu czasu. Moje ciało nie wysyła sygnałów alarmowych czy sygnałów śmierci, ono tylko mówi: „Dla odmiany, idźmy trochę wolniej”.
Nie jest wyłącznie „ciałem” to, co przemawia. Skąd pochodzi ta naga i zimna ciemność? Czy przychodzi ona ze mnie lub czy jest chwilowym zdemaskowaniem mego ja? Kim jest ten, który doświadcza tego nagłego chłodu? Co to oznacza? Kiedy zwracam się ku niemu, czuję, że ten chłód oraz lęk ma jakąś ważną wiadomość do przekazania. Jeśli odchodzę od niego i mówię „to nic nie jest”, wówczas następnym razem powraca on z większym impetem. Lecz jeśli go nie unikam, jeśli przyjmuję go takim jaki jest, odkrywam, że w końcu jest niczym. Czym jest owo „nic”, które, kiedy od niego uciekam, staje się gigantem, a kiedy przyjmuję je, jest niczym? Myślę, że trzeba byłoby powiedzieć, iż jest to „nic” pozytywne, jakaś niespełniona możliwość – prawie niewyczerpana możliwość. Przerażająca w tym sensie, że jest to możliwość, która zawiera postulat mego własnego nieistnienia.
W ten sposób, jeśli nadać temu formę pytania, przychodzi ono jako: Kim jesteś, kiedy nie istniejesz? Czy jest to absurdalne pytanie? Wręcz przeciwnie, jest ono, jak sądzę, najatrakcyjniejsze i najbardziej fascynujące z powodu niejasnej obietnicy, którą zawiera, oraz ponieważ odpowiedź na nie nigdy nie może być pojęta przez umysł. Jest to pytanie, w które trzeba zanurzyć się zupełnie, zanim nabierze ono sensu – a to oznacza zanurzenie się, w pewien sposób, w nicość.
Kiedy owo pytanie jawi się jako obcy chłód, przekazuje coś ważnego: jest oskarżeniem. Mówi mi, że zbyt przejmuję się trywialnymi sprawami. Że moje życie gubi się w drobiazgowości, która nie może wytrzymać konfrontacji ze śmiercią. Że unikam swej głównej odpowiedzialności. Że muszę wyjść naprzeciw najważniejszej decyzji – „odpowiedzi, którą mam dać śmierci – akceptacji wyroku śmierci – co więcej, wyrażonej z radością, z powodu zwycięstwa Chrystusa [...].
Akceptacja życia
Ogromne poczucie desperacji obejmuje całe społeczeństwo, razem z jego bombami, jego pieniędzmi oraz instynktem śmierci! Jesteśmy schwytani w dwuznaczności kolosalnego poczucia klęski dokładnie w momencie najbardziej fenomenalnego sukcesu. Mamy wszystko, czego, jak twierdziliśmy, było nam potrzeba, a jednak jesteśmy bardziej niezadowoleni niż kiedykolwiek. Ludzie zżerają się od wewnątrz z furią i z nienawiścią do samych siebie, dokładnie wtedy, gdy mają pieniądze, wszelką swobodę i jak się zdaje, wszelkie możliwości, by naprawdę żyć. Odkrywają, że w rzeczywistości ten rodzaj życia, o którym wszyscy marzą, jest niemożliwy. Nie potrafią przyjąć tej swobody. Nie umieją poradzić sobie z prosperitą. Myślę, że bylibyśmy szczęśliwsi, przeżywając prawdziwy kryzys, a nie serię wyimaginowanych kryzysów, z którymi nie potrafimy żyć. Być może nasze podświadome poczucie nierzeczywistości w końcu doprowadzi nas do prawdziwego kataklizmu, po prostu by ulżyć nam przez usunięcie fikcyjnych i wyimaginowanych problemów [...].
„Próby dostosowania się” ciągną za sobą całą galaktykę iluzji. Po pierwsze, bardzo poważnie przyjmujesz siebie jako indywiduum, autonomiczne ja, mały odizolowany świat pewnej rzeczywistości, coś całkowicie określonego, coś ustanowionego samo przez się: podmiot myślący. (Kiedy próbujesz odkryć, co jest rzeczywistością tego podmiotu, nie możesz znaleźć żadnej odpowiedzi. Ale sądzisz, że jego prawdziwość jest udowodniona. Zostało to ustalone przez Kartezjusza: „Myślę, więc jestem”) [...].
Przekonanie, że moje powierzchowne ja – ten skurcz wyobraźni – jest prawdziwym ja, jest początkiem znieważania siebie samego oraz rzeczywistości. Wówczas pozostaje wybór między usłużnym dostosowaniem się, które poddaje się faktom i manipuluje mym ego, by uniknąć obalenia przez fakty, oraz postawą buntu, która odmawia przyjęcia faktów i usiłuje z nich szydzić znowu po to, by utrzymać obraz ego. „Dostosowanie” staje się ciągłą grą między „tak” a „nie”, zorganizowanym systemem dwuznaczności, krążących wokół centralnej dwuznaczności – względnego i przypadkowego obrazu ego usiłującego ustanowić samego siebie jako absolut. I to, co najpierw nazwaliśmy absolutnym „tak”, staje się nieugiętym i nieubłaganym „nie”. Ale nasze życie trwa dalej jako coraz rozpaczliwsza walka o utrzymanie się w centrum uwagi, jako afirmacja, nie jako negacja.
Taki zamysł jest po prostu całkowicie jałowy. Musimy powrócić do początku. Jakiego początku? Początku naszego myślenia? Czy prawdziwego początku, którego nie możemy dosięgnąć, który jest za blisko nas samych, by można go zobaczyć? Jak w ogóle można do niego „powrócić”? Powrócić – dokąd? Ów początek jest teraz.
Jeśli przyjmiemy żywszą i bardziej chrześcijańską perspektywę, odnajdziemy w sobie prostą afirmację, która nie należy do nas. Ona po prostu jest. W naszym istnieniu jest pierwotne „tak”, które nie jest nasze; nie jest ono w naszej dyspozycji; nie jest ono dostępne dla naszego wglądu ani dla naszego rozumowania; co więcej – nie doświadczamy go jako czegoś realnego (z wyjątkiem rzadkich i unikalnych okoliczności). I musimy przyznać, że dla większości ludzi owo pierwotne „tak” jest czymś, o czym nigdy w ogóle nie wspominają. Jest ono absolutnie nieuświadomione, zupełnie zapomniane.
Jednak moje istnienie u swoich podstaw nie jest afirmacją ograniczonego „ja”, ale afirmacją – owym „tak” – samego Bytu, niezależnego od moich własnych wyborów. W którym momencie wkracza owo „ja”? Po prostu w zjednoczeniu „tak” mojej wolności z „tak” Bytu, które jest, zanim ja mam możność wyboru. Nie jest to „dostosowaniem się”. Nie ma się do czego dostosowywać. Jest rzeczywistość, jest wolna zgoda. Jest rzeczywistość jednego „tak”. W tej rzeczywistości znika problem „dostosowania się”, znika również ego.
Owo „tak” i „nie” „dostosowania się” zakłada, że pierwotne „tak” istnienia jest zakwestionowane lub całkowicie pominięte. Nie poświęcamy już więcej uwagi temu, co jest. Raczej zadajemy sobie trud dokonania wyboru spośród nieokreślonej ilości niezrealizowanych, a często niemożliwych do zrealizowania, szans. Domaga się to ciągłego dostosowywania się, przez „tak” lub „nie”, gdy my stąpamy po cienkiej linie ponad otchłanią nicości.
„Dostosowanie się” jest fikcją, tak jak owa lina. Otchłań nicości jest w istocie otchłanią Bytu.
Życie i śmierć w Chrystusie
Niestety, ani przez filozofię, ani przez psychologię nie możemy osiągnąć tej świadomości, że to, czego doświadczamy jako pustki (jeśli w ogóle jej doświadczamy), jest pełnią istnienia, nie będącą w naszej dyspozycji. To „świadomość”, że nasza „nicość” jest w istocie naszym istnieniem, rozumianym jako czysty dar, czysta afirmacja, bez żadnej domieszki „tak” i „nie”, i można do niej dotrzeć, w sensie chrześcijańskim, tylko „w Chrystusie” [...].
Chrześcijanin nie walczy o to, by „dostosować się”. Nie usiłuje dopasować do siebie „tak” i „nie”, dla własnej wygody. Akceptuje „tak” z pełną radością, posłuszeństwem i poddaniem się, ponieważ wierzy, że owo „tak” istnienia oraz „nie” ludzkiej odmowy i ucieczki od istnienia zostały całkowicie pojednane w Chrystusie. Chrześcijański wybór nie jest zatem ryzykowną hipotezą, która poszukuje dokładnego i właściwego punktu granicznego, gdzie kończy się „nie”, a zaczyna „tak”. Jest on po prostu zupełną, ufną i posłuszną zgodą na „tak” Boga w Chrystusie.
Nie oznacza to dostosowania pojęć tego, co słuszne, i tego, co niesłuszne, wiary i niewiary, prawdy i fałszu, rzeczywistości i nierzeczywistości. Nie oznacza to sprytnego przejścia po linie w taki sposób, że przechodzimy nad przepaścią, nie spadając w nią, ani po stronie „tak”, ani po stronie „nie”. Oznacza to świadomość, iż cała koncepcja otchłani została objawiona jako fikcja i złudzenie. W Chrystusie nie ma żadnej otchłani: wszystko jest istnieniem i pełnią.
Ale „poza” Chrystusem (to jest w fikcji, w której tworzymy odmowę akceptacji) wszystko staje się otchłanią i nie ma nawet owej cienkiej liny, po której można by przejść na drugą stronę otchłani. Nie istnieje żadne możliwe do zrealizowania dostosowanie się.
Wniosek praktyczny: trzeba nauczyć się żyć i działać nie jedynie na podstawie ideologicznych zasad, które wydają się odpowiadać mojemu poczuciu tożsamości, a które umożliwiają rozsądne usytuowanie się między „tak” a „nie”. Trzeba żyć jak chrześcijanin, działać jak chrześcijanin, z energią, która płynie z bezwarunkowego „tak” Chrystusa wobec woli Ojca, wcielonego w nasze bezwarunkowe „tak” wobec rzeczywistości, prawdy i miłości, która stała się w pełni dostępna dla nas w Osobie i krzyżu Chrystusa. Znaczy to, że moje życie i działanie widziane są jako „usprawiedliwione” przez miłość Chrystusa do świata i do Ojca. Moje życie i działanie poszukuje swego znaczenia w świecie, który został pojednany ze swoją własną prawdą i źródłem przez miłość Chrystusa do niego i do Swego Ojca. Moje działania mają znaczenie nie tylko wtedy, gdy czynię to, co sam uważam za słuszne (tym mniej, kiedy czynię to, co wyobrażam sobie jako coś, co ma przynieść mi spokój), ale kiedy moje działania zgadzają się z dobrem i błogosławieństwem, które są w człowieku i w świecie z powodu miłości Chrystusa.
Jest to wielka skaza w mym własnym pisaniu i w moim życiu. Ja również rzadko działam w pełni świadomości tego, że jestem chrześcijaninem. Lecz z drugiej strony moja wierność Chrystusowi wymaga, bym unikał zbyt łatwych odwołań do chrześcijańskiej egzaltacji i pobożnej frazeologii. Będę kontynuował to, co robię, z tą odrobiną wiary, którą mam, ponieważ udając, że mam jej więcej, nie przyniósłbym chwały prawdzie. Byłoby to w istocie jedynie oszukańczym „dostosowaniem się”.
Tomasz Merton / slo
Tłumaczył Wacław Grzybowski
Art. ze str. deon.pl