Liturgia


Czytania na dziś »

Komentarz do Słowa na dziś








Ambona > Komentarz

Kto przybił Chrystusa do krzyża?2010-04-02

   Proces Jezusa mówi wiele o Bogu, ale także jest zwierciadłem pogmatwanej ludzkiej duszy. Być może chcielibyśmy sprowadzić „przypadek" Chrystusa jedynie do zamkniętej karty historii. Ot, wydarzyło się jedno z wielu tragicznych zajść w dziejach świata. Wskutek żydowsko-rzymskiej intrygi pozbyto się niewygodnego, aczkolwiek sprawiedliwego człowieka. Ale cóż to może mieć wspólnego z nami? To przecież sprawka faryzeuszów, rozwrzeszczanego tłumu oraz sceptycznego Piłata, który ponad wszystko cenił święty spokój.
 
   Ewangeliczne opisy sądu nad Jezusem, a także wypowiedzi apostołów w listach nie pozwalają nam na pielęgnowanie tego typu złudzeń. Święty Paweł stwierdza jasno: „Chrystus umarł za nas jako za grzeszników, w oznaczonym czasie, gdyśmy jeszcze byli bezsilni" (Rz 5, 6). Syn Boga uczynił to świadomie i dobrowolnie, przez co, paradoksalnie, „okazuje nam swoją miłość" (Rz 5, 8). Rzecz ciekawa, podczas gdy o śmierci Jezusa apostoł pisze w czasie przeszłym, to o miłości, która pobudziła Boga do tego czynu, wyraża się w czasie teraźniejszym, jako o rzeczywistości dziejącej się na naszych oczach. Co więcej, adresatami listu św. Pawła nie są osoby, które brały bezpośredni udział w wydarzeniach Wielkiego Piątku, lecz ci, którzy byli tam obecni w sposób duchowy - jako umiłowani grzesznicy, a nawet wrogowie. Apostoł nie boi się więc nazwać rzeczy po imieniu: z nieprzyjaciół staliście się przyjaciółmi Boga. Niczego tutaj nie ubarwia ani nie retuszuje.
 
   „On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie". (Iz 53, 5)
 
   W podobnym tonie zwraca się do zebranych Żydów św. Piotr po zesłaniu Ducha Świętego: „Zaparliście się Świętego i Sprawiedliwego, a wyprosiliście ułaskawienie dla zabójcy" (Dz 3, 14). A już po chwili dodaje: „Lecz teraz wiem, bracia, że działaliście w nieświadomości. (...) A Bóg w ten sposób spełnił to, co zapowiedział przez usta wszystkich proroków, że Mesjasz będzie cierpiał" (Dz 3, 17). Piotr, napełniony mocą z wysoka, z jednej strony wyraźnie piętnuje grzech tych, którzy mieli udział w tragedii Golgoty, z drugiej zaś okazuje względem nich wyrozumiałość i miłosierdzie. Jakby tego było mało, do tych samych ludzi, którzy przyczynili się do zgładzenia Jezusa, mówi: „Dla was w pierwszym rzędzie wskrzesił Bóg Sługę swego i posłał Go, aby błogosławił każdemu z was w odwracaniu się od grzechów" (Dz 3, 26).
 
   Czy te wyznania obu apostołów nas nie szokują? Właściwie chcą nam oni zakomunikować jedno: Bóg miłuje ludzi, ale Jego miłość nie okazuje pobłażania dla grzechu, lecz tylko dla grzeszników, którzy szczerze przyznają się do winy. Droga do autentycznego wyzwolenia wiedzie poprzez uznanie paradoksalnej prawdy o nas samych. Jesteśmy dziećmi Boga, ale także grzesznikami, którzy maczali i wciąż maczają palce w śmierci Boga-człowieka. Wielki Piątek nie jest umoralniającą opowiastką z przeszłości, wyciskającą łzy z oczu. Dlatego dopóki będziemy stosowali uniki, mnożyli najróżniejsze preteksty i wymówki, dopóki będziemy próbowali jawić się przed Bogiem i innymi ludźmi jako sprawiedliwi, pobożni i nieskazitelni, dopóty realne zbawienie nigdy nas nie dosięgnie.
 
   Na przekór toczących się w historii sporów o to, kto był winien śmierci Chrystusa: Żydzi czy Rzymianie, sam Jezus mówi do uczniów, że „Syn Człowieczy będzie wydany w ręce grzeszników" (Mk 14, 41). Ci grzesznicy, o czym świadczą relacje ewangelistów, znajdują się zarówno pośród Żydów, jak i Rzymian. Piłat, legioniści, a także nawracający się pod krzyżem setnik reprezentują cały świat pogański, a Żydzi (stronnictwa religijne i tłum) - ludzi wierzących. Na procesie Jezusa gromadzi się symbolicznie cała ludzkość.
 
   Należy jeszcze wspomnieć, że biblijne opisy procesu Jezusa nie są wiernym zapisem historycznych faktów. Tym bardziej że Ewangelie powstawały znacznie później (65 - 100 r.). Ewangeliści nie tyle byli zainteresowani drobiazgową rekonstrukcją zdarzeń, ile ich interpretacją w świetle zmartwychwstania Chrystusa. W relacje o męce wpletli swoje własne intuicje i odkrycia teologiczne, które zrodziły się w obrębie konkretnych wspólnot chrześcijańskich.
 
   Biorąc pod uwagę powyższe przesłanki, chciałbym wysunąć następującą tezę: Żydzi i Rzymianie, razem wzięci, chociaż wydawałoby się, że niewiele ich łączy, w świetle Pisma św. są modelem człowieka grzesznego, w którym zwalczają się różne, przeciwstawne tendencje. Z teologicznego punktu widzenia kruszenie kopii o to, kto winien bardziej, a kto mniej, lub próba obarczenia winą tylko jednej ze stron okazuje się jałowym przedsięwzięciem. To zadanie zostawmy historykom, badaczom literatury czy kulturoznawcom. W teologii chodzi o coś więcej niż o prokuratorskie dochodzenie czy historyczne dociekania. Przyjrzyjmy się więc uważniej sztandarowym uczestnikom procesu Jezusa tak, jakby byli oni częścią nas samych.
 
   Zacznijmy od religijnych przywódców i uczonych w Piśmie. Zarówno św. Mateusz, jak i św. Marek odnotowują, że arcykapłani i starsi stawili Jezusa przed rzymskim gubernatorem z zawiści (por. Mt 27, 18; Mk 15, 10), oczywiście z uwzględnieniem innych motywów, które de facto były tylko zasłoną dymną dla tego pierwszego. Nienawiść oponentów nie wzięła się jednak znikąd. Od początku swej publicznej działalności Chrystus spotykał się z podobnymi reakcjami (por. Mk 3, 6; Mt 12, 14; Łk 4, 28). W święto Paschy doszło jedynie do demonicznego apogeum, gdyż nadarzyła się po temu sposobność.
 
   Być może z powodu tej nienawiści Wysoka Rada żądała ukrzyżowania Chrystusa i nie przystała na ukamienowanie, chociaż Piłat pozwolił Żydom na rozprawienie się z ich współziomkiem na własną rękę (por. J 18, 31). Taką karę można było zgodnie z Prawem zasądzić bluźniercy, za którego faryzeusze uważali Jezusa. Powieszenie na krzyżu to śmierć o wiele bardziej spektakularna i poniżająca (dla niewolników i przestępców) niż obrzucenie kamieniami. W ten sposób oskarżyciele mogli dać upust swojej urażonej dumie. Namiestnik gotów był pójść na ustępstwa i z pewnością nie przejąłby się zbytnio publicznym linczem jakiegoś religijnego szaleńca. Arcykapłani woleli jednak krzyż.
 
   Skąd jednak tak gwałtowne i negatywne reakcje? Ich źródłem jest działanie pod wpływem mieszaniny „pobożnego" legalizmu (prawo ponad wszystko), utartych wyobrażeń o Bogu (niemożliwe, żeby Bóg zamieszkał na ziemi jako człowiek) i przyzwyczajeń (tak zawsze było i będzie). Na serce, oczy i słuch spadła zasłona, która nie pozwoliła przebić się przez „zewnętrzny przejaw człowieczeństwa Jezusa" (Flp 2, 7) i dostrzec Jego bóstwa.
 
   W głębszym sensie arcykapłani znienawidzili Jezusa nie dlatego, że był złoczyńcą, ale dlatego, że był dobry. Gorszył, bo nie posyłał z nieba ognia na niegodziwych, a nadgorliwcom zakazywał wyrywać chwast spośród pszenicy. Bronił nierządnicy, którą w świetle Prawa należałoby unicestwić. Uznawał się za kogoś, kto żyje w doskonałej komunii z Ojcem. A te prawdy nie mieszczą się w prostych ludzkich kategoriach, a przynajmniej wymagają ich przekroczenia lub zrewidowania. Oprócz tego warto sobie zdać sprawę, że na Jezusa oburzali się ludzie uznający się za wierzących, których gorliwość była nieraz imponująca. Jednak gdy nadszedł okres próby, owi wierzący potknęli się o Niego jak o kamień leżący na drodze. Zgorszyła ich radykalna inność Mesjasza.
Istota każdego grzechu tkwi w tym, że odrzucamy rzeczywiste dobro, czyli Boga działającego w tym świecie, gdyż Jego cicha obecność konfrontuje nas z tym, co, by odwołać się do Jungowskiej metafory, jawi się w nas jako cień. Zło początkowo pociąga nas swoim powabem, bo przybiera zwodniczą postać dobra, pobożności i szlachetności. Trudno bezpardonowo omamić ludzi wierzących. Dlatego zło nie ujawnia się od razu, żeby nie spłoszyć przyszłej ofiary.
 
   Nienawiść arcykapłanów symbolicznie odsłania jeszcze inny, tajemniczy mechanizm ludzkiego cienia. Zazwyczaj sądzimy, że najbardziej mierzi nas w bliźnich ich trudny charakter lub zło, które popełniają. I tak bywa. Ale razić może nas również ich dobroć i prawość. Dlaczego? Oto kolejny paradoks: dobry może być zawsze lepszy, i to sprawia nieraz ból, rodzi frustrację, zwłaszcza u tych, którym zależy na duchowym postępie. A zły może być zawsze gorszy niż my (ewangeliczny Barabasz), i to nas uspokaja. Ponadto, chociaż tęsknimy za miłością, ciemność, która próbuje nas od niej oddzielić, budzi lęk. Z tego powodu trudno nam przyjąć bezinteresowną miłość, gdyż szczera miłość dotyka nas do głębi, nie zostawia nas w spokoju, domaga się odwzajemnienia, przemiany nawyków i sposobów myślenia.
 
   Nie ulega wątpliwości, że podczas przesłuchania Jezusa Piłat nie zważał zbytnio na oskarżenia o zabarwieniu religijnym. Dla niego, powiernika władzy Rzymu, liczyła się polityka, wpływy, zapewnienie stabilności w Jerozolimie, zwłaszcza podczas napływu rzesz na święto Paschy. Rzymianie nie wtrącali się w religijne obrzędy i zwyczaje Żydów, dopóki nie stały się one wylęgarnią narodowowyzwoleńczych wichrzycieli, podsycających społeczne niepokoje. Według ówczesnych źródeł żydowskich, Piłat miał być bezwzględnym i okrutnym dowódcą, który bunty tłumił w zarodku, dopuszczając się egzekucji bez sądu, o czym wspomina również ewangelista Łukasz (por. Łk 13, 1).
 
   Arcykapłani skrzętnie spożytkowali wiedzę o sposobie sprawowania władzy przez Piłata i podczas rozprawy przedstawili Jezusa jako uzurpatora przywłaszczającego sobie tytuł królewski. Nic dziwnego, że pierwsze pytanie postawione Chrystusowi przez namiestnika, co zgodnie poświadczają wszyscy ewangeliści, brzmiało następująco: „Czy Ty jesteś królem żydowskim?" (Mt 27, 11; Mk 15, 2; Łk 23, 3; J 18, 33). Historycznie rzecz biorąc, był to pewnie główny powód skazania Jezusa na śmierć, zwłaszcza że Piłat umieścił taki tytuł winy na krzyżu i nie chciał go zmienić (J 19, 21-22). Znamienne jednak, że nie zgodził się także na modyfikację uzasadnienia oskarżenia z „Król żydowski" na „Jestem królem żydowskim".
 
   Być może oparł się wyłącznie na słowach Jezusa, nie wnikając za bardzo w ich znaczenie, i uznał, że to wystarczy, aby ogłosić Go królem Izraela. Jednak bardziej prawdopodobna wydaje się inna hipoteza: Piłat wykorzystał to zdarzenie, aby okazać pogardę i gorzką ironię wobec samych Żydów, gdyż prawdopodobnie sprzykrzyło mu się już rządzenie w tej odległej i niewdzięcznej rzymskiej prowincji. Poza tym co to za król, który nie potrafi się bronić, a Jego poddani odrzucają Go i pomiatają Nim. To raczej karykatura króla, zwłaszcza w oczach rzymskiego oficera, dla którego podstawowym punktem odniesienia był ówczesny imperator, władca cywilizowanego świata, ze swymi legionami, bogactwem i sianym tu i ówdzie terrorem wobec niepokornych.
 
   Jednak w zachowaniu Piłata podczas rozprawy sądowej Jezusa zaskakuje coś innego. Wszyscy synoptycy (Mateusz, Marek, Łukasz) podkreślają, że namiestnik chciał się jak najszybciej pozbyć „problemu". Dziwił się wprawdzie, że król żydowski milczy i nie toczy sporu z adwersarzami, ale to zdziwienie wprawiło go jedynie w zakłopotanie, które co prędzej od siebie odsunął. Co więcej, Piłat wyczuwał, że Jezus był niewinny, rodził się w nim niepokój, a nawet lęk, niemniej ostatecznie wydał Jezusa żołnierzom i kazał Go ukrzyżować. Dlaczego tak się stało? Jak można uznawać niewinność człowieka i zarazem bez większych skrupułów (zastąpionych pokazowym umyciem rąk) wysyłać sprawiedliwego na haniebną śmierć?
 
   Święty Marek stwierdza lakonicznie, że Piłat chciał „zadowolić tłum" (Mk 15, 15), który domagał się uwolnienia Barabasza. Pozostali ewangeliści starają się nieco wybielić zarządcę Palestyny. Według św. Mateusza namiestnik, co prawda, próbował oswobodzić Jezusa, ostrzeżony nawet przez własną żonę, ale koniec końców nie mógł poradzić sobie ze „wzburzeniem tłumu" i zrzucił całą odpowiedzialność na Żydów. Z kolei św. Łukasz kładzie szczególny nacisk na niewinność Chrystusa, a także „niewinność" Poncjusza Piłata, cytując jego trzykrotne „Nie znajduję w Nim żadnej winy". Autor Dziejów Apostolskich jako jedyny wspomina, że namiestnik odesłał Jezusa do Heroda, mając nadzieję, że ten wybawi go z opresji. Nic z tego. Herod trochę się zabawił i wysłał Jezusa z powrotem do pałacu prokuratora. Ostatecznie szalę przeważyły nalegania, wrzaski i krzyki ludu, któremu Piłat postanowił zadośćuczynić.
 
   W świetle relacji synoptyków uderzająca jest więc chwiejność i niepewność Piłata, podatność na wpływ, lęk przed utratą swojej pozycji. Niespełnienie życzeń tłuszczy mogłoby spowodować zamieszki lub nawet powstanie, a podczas święta opanowanie rewolty bez posiłków byłoby wątpliwe. Toteż kalkulacja Piłata wcale nie była taka bezpodstawna. Namiestnik wolał trzymać rękę na pulsie. Poza tym gdyby wieść o buncie doszła do uszu Cezara, a Rzym musiałby interweniować, Piłat mógłby zostać zdjęty z urzędu. Dlatego działał bardzo pragmatycznie, by nie powiedzieć utylitarystycznie: lepiej poświęcić jednego człowieka i mieć spokój, niż tłumić rewolucję. Zresztą podobną motywacją kierował się arcykapłan Kajfasz: „Lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek zginie za lud, niż gdyby miał zginąć cały naród" (J 11, 50).
 
   Święty Jan idzie jednak dalej. Wprawdzie zgodny jest z pozostałymi ewangelistami co do tego, że Piłat, poddany presji, uląkł się reakcji tłumów oraz bycia posądzonym o „promowanie" pseudokrólów w Izraelu, to jednak najgłębszej przyczyny jego decyzji upatruje gdzie indziej.
 
   Osią przesłuchania Jezusa przez Piłata staje się pytanie o prawdę. Rzymski gubernator w pierwszym momencie czuł się zaniepokojony enigmatycznymi odpowiedziami Jezusa: „przyszedłem dać świadectwo prawdzie" i „kto jest z prawdy, słucha głosu Mego" (J 18, 37). Ale po chwili wypowiedział słynne po dziś dzień: „Cóż to jest prawda?" (J 18, 38). Piłat być może nie zaprzeczył istnieniu prawdy, ale też w ogóle nie zrozumiał, o co chodzi Jezusowi. Wypowiedzi króla żydowskiego uznał być może za słowną i niegroźną ekwilibrystykę. Jakież bowiem znaczenie może mieć fakt, czy istnieje jakaś prawda czy nie, czy przedstawia się ona tak czy inaczej? I czy w ogóle można ją poznać?
 
   Ewangelista zaznacza, że Piłat, słysząc trudne słowa Jezusa, zawiesił przesłuchanie i „wyszedł na zewnątrz do Żydów". Nie miał pojęcia, co począć z tymi wypowiedziami. Nie chciał też wnikać w ich znaczenie, dając sobie więcej czasu na ich rozważenie. Po prostu ucieka w „zewnętrzność". Podobnie czyni w chwili, kiedy słyszy z ust arcykapłanów, że nie będzie przyjacielem Cezara, jeśli uwolni niedoszłego króla. Prokurator działa szybko i pochopnie, gdyż całkowicie pochłonięty jest tym, co dzieje się „na zewnątrz", mimo iż dociera do niego głos „z wnętrza". Zarazem podczas obu wyjść do tłumu dąży jednak do uwolnienia Jezusa. Ostatecznie jednak „zewnętrzność" bierze w nim górę nad „wewnętrznymi poruszeniami". Właśnie ta bezradność zarówno wobec słów Chrystusa, jak i wobec przebiegłych arcykapłanów oraz uczuć, które one w nim budziły, spowodowała tak sprzeczne reakcje Piłata.
 
   Bardzo podobnie zachował się wcześniej Herod, skazując Jana Chrzciciela na śmierć. Święty Marek pisze, że ilekroć król posłyszał Jana, odczuwał duży niepokój i czuł lęk przed nim, a przy tym chętnie go słuchał (por. Mk 6, 20). Jednak pod wpływem zewnętrznych okoliczności, pięknego tańca Salome i niefortunnej obietnicy złożonej gościom doprowadził do ścięcia proroka. W chwili próby to wpływ otoczenia zaciemnił jego osąd i w jednej chwili stłumił wcześniejszy niepokój sumienia.
 
   Niewykluczone, że Piłata i Heroda łączy wspólne doświadczenie charakterystyczne dla niejednego ludzkiego serca. Obaj doznali dwóch rodzajów niepokoju. Pierwszy, dobry, był głosem Boga, który ostatecznie zlekceważyli. Drugi, zły, to lęk przed utratą własnej twarzy. Święty Ignacy Loyola w Autobiografii pisze o tej ambiwalencji poruszeń w ludzkiej duszy. On sam przez wiele lat życia nie zdawał sobie sprawy z istnienia „świata wewnętrznego", co przyczyniało się do tego, iż szedł za każdym impulsem. Dopiero duchowe przebudzenie sprawiło, że „otworzyły mu się oczy duszy" i zaczął dostrzegać różnicę myśli i uczuć. Nie każdy smutek jest zły i nie każda radość jest dobra. Ta nieświadomość istnienia dwóch światów, w których żyjemy (wewnętrznego i zewnętrznego), i ich wpływu na ludzkie decyzje jest właśnie skutkiem nieznajomości prawdy.
 
   U św. Jana prawda to słowa Jezusa o Ojcu. „Każdy kto jest z prawdy, słucha mojego głosu", czyli ten, kto jest z Ojca, słucha Jezusa. A nikt nie może przyjść do Syna, jeśli go nie pociągnie Ojciec. Ta relacja z Ojcem, do której zaprasza nas Jezus, jest biblijną wersją filozoficznego pojęcia prawdy. Jeśli związek człowieka z prawdą, czyli z Bogiem, jest kruchy bądź okazjonalny, nic dziwnego, że wówczas łatwo pójść na rozmaite kompromisy, kierując się „niewłaściwym" lękiem. Wszystko staje się wówczas płynne i relatywne. Nie można odczytać żadnej hierarchii i porządku, ponieważ stają się one dla nas widoczne jedynie przez pryzmat bliskiej i stałej więzi z Bogiem. Gdyby Piłat nie był sceptykiem, gdyby zaryzykował wejście w dialog z samym sobą, rozważając słowa Jezusa, z pewnością nie dałby się tak łatwo zmanipulować tłumom i arcykapłanom. Przynajmniej poszukałby jeszcze innego sposobu rozwiązania tej sprawy.
 
   W tym kontekście przychodzi na myśl zachowanie Maryi, która skonfrontowana z trudnymi słowami anioła, dziwnymi zachowaniami pasterzy i mędrców, dramatyczną przepowiednią Symeona czy wypowiedziami własnego Syna „zachowywała te sprawy i rozważała je w swoim sercu" (Łk 2, 19.51). Serce to centrum osoby, a nie jej peryferia. Chociaż Matka Jezusa nie rozumiała tego, co się dzieje, wchodziła do „swej izdebki" i pozwalała wzrastać ziarnu zasianego słowa, i to w obliczu zdumiewających wydarzeń. To, co dzieje się „na zewnątrz", należy przede wszystkim osądzać w świetle własnego wnętrza. A to zakłada świadomość istnienia „innego" świata, do którego mamy dostęp w modlitwie, słuchaniu i refleksji. Piłat i Herod są przeciwieństwem tej postawy.
 
   Pozostała nam jeszcze trzecia frakcja, odpowiedzialna za śmierć Jezusa. Mateusz i Marek zaznaczają, że w Ogrodzie Oliwnym pojawia się ochlos - tłum, czyli bliżej niezidentyfikowana grupa ludzi. W Markowej Ewangelii tłum reprezentuje ludzi, którzy gromadzili się wokół Chrystusa i słuchali Jego przypowieści. Do wielkiej grupy ludzi Jezus bardzo rzadko mówi bezpośrednio. Często znaczenie przypowieści wyjaśnia tylko uczniom i apostołom. Ale trudno wyobrażać sobie, aby arcykapłani wysłali do Ogrójca przypadkowe zbiorowisko ludzi. Tutaj tłum tworzą raczej żołnierze. Także podczas procesu ochlos nie odnosi się jedynie do prostych ludzi sprowadzonych tam z ulicy, ale w jego skład wchodzą faryzeusze, arcykapłani, uczeni w Piśmie, pielgrzymi czy mieszkańcy Jerozolimy. Zadziwia jednak, iż w owym tłumie panuje niesłychana zgodność opinii. Tylko Piłat zdaje się mieć odmienne zdanie. Wydaje się więc, iż św. Marek, używając kategorii tłumu, próbuje raczej wyrazić pewną postawę, niż wskazać specyficzną grupę ludzi.
 
   Negatywne oblicze tłumu odsłania się podczas pojmania i procesu na dziedzińcu pałacu Piłata. Tłum pokazuje kły, domagając się uwolnienia Barabasza (por. Mk 15, 8). Namiestnik skazuje Króla Żydowskiego na śmierć, chcąc zadowolić podburzony „tłum" (Mk 15, 15). Skąd wzięła się ta zaskakująca reakcja tłumu?
 
   Elias Canetti twierdzi, że „masa jest zjawiskiem równie zagadkowym, co uniwersalnym, powstającym nieoczekiwanie tam, gdzie przedtem nie było nic". Wystarczy tylko skutecznie przykuć uwagę poszczególnych jednostek, a już robi się zbiegowisko. Czasem pojawienie się masy to manifestacja siły, której w pojedynkę nigdy się nie odczuwa. Bycie w tego typu grupie daje poszczególnym osobom złudne poczucie większej wartości. Ktoś w końcu się mną interesuje, zauważa i bierze pod uwagę, co mam do powiedzenia.
 
   Nieraz odnoszę takie wrażenie, obserwując hordy piłkarskich kibiców przewalające się hałaśliwie po wygranym meczu przez ulice miast. W wykrzykiwanych szumnie banałach zdaje się tkwić jakiś sens. W rzeczywistości to tylko bełkot mający przesłonić żywioną pustkę. Masa daje namiastkę sensu i uczestniczenia w czymś ważnym. Przypuszczam, że gdyby wyciągnąć konkretną osobę z takiej rozwydrzonej grupy kibiców, nagle stanęłaby ona naga, bezbronna i niewiele znacząca.
 
   Tymczasem w masie wygładzane są wszelkie nierówności. Podczas wyładowania emocji, a te w procesie Jezusa były tak porażające, że powaliły samego Piłata, zanikają podziały. Pojawia się niemalże doskonała jednomyślność. Taka sytuacja rodzi w człowieku poczucie ulgi, że oto „nikt nie jest czymś więcej, nikt nie jest lepszy niż inni", którą można by utożsamić z zawoalowaną formą ludzkiej zazdrości i zaniżonego poczucia własnej wartości. A jeśli w masie nie widać żadnych różnic, staje się ona homogenicznym ciałem, puszczają wówczas wszystkie hamulce, także moralne. Masa jest wypaczeniem wspólnoty, gdyż rozwadnia ludzką tożsamość i odpowiedzialność, a osobę ludzką sprowadza do „czarnego punktu". Hannah Arendt pisze o tłumie jako „zorganizowanym osamotnieniu".
 
   W prawdziwej wspólnocie nie niweczy się ani indywidualnej niepowtarzalności człowieka, ani nie przekreśla jego osobowej odpowiedzialności. Wejście w tłum chwilowo zawiesza nieznośny obraz samego siebie, a także uwalnia od brzemienia osobistej odpowiedzialności. Można wtedy wyładować swoje negatywne emocje na kimś spoza tłumu. „Zachowania stadne" wypływają z mniej lub bardziej uświadomionej nienawiści do siebie, która zawsze szuka ofiary na zewnątrz. Po co karać siebie za przykry los, skoro można tak postąpić z postronnym człowiekiem, najlepiej bezbronnym i niestawiającym oporu.
 
   Przewrotna postawa tłumu w Wielki Piątek świadczy o braku rzeczywistej relacji z Jezusem. Bycie cząstką tłumu nie oznacza jeszcze bycia uczniem. Naśladowca Chrystusa musi podjąć osobistą decyzję. Tymczasem w tłumie raz widzi się w Chrystusie nauczyciela i mistrza, a innym razem zbrodniarza gorszego niż Barabasz. Ważne jest bowiem, aby w każdej sytuacji dostosować się, jak kameleon, do woli ogółu. Takie przekonanie zdradza brak jakiegokolwiek zakorzenienia. Prym wiedzie bezmyślność i podatność na manipulację. Tłum krzyczy, żeby zagłuszyć sumienie poszczególnych osób.
 
   Chwianie się i odstępowanie od Boga bywa spowodowane przez fałszywe wyobrażenie o Nim. Jeśli Bóg nie spełnia oczekiwań, to po co się angażować w taką relację. Szuka się innego boga. Z kolei jeśli ktoś nagle odkryje, że niezachowywanie przykazań nie grozi porażeniem piorunem z nieba, cóż stoi na przeszkodzie, aby urządzić sobie życie bez Boga, nawet uznając się za człowieka religijnego. Dla tłumu Jezus ostatecznie okazuje się tylko człowiekiem, w dodatku słabym, skoro arcykapłani go pojmali, a Piłat może skazać rzekomego Mesjasza na śmierć. Skandujący przed Piłatem tłum dowodzi, że nie wystarczą zachwyty, korzystanie z dobrodziejstw galilejskiego Proroka, jeśli zabraknie odwzajemnienia, czyli wejścia w żywą i świadomą relację, która owocuje miłością ku bliźnim.
 
   Religijne zaślepienie przywódców Izraela, sceptycyzm Piłata i bezosobowość tłumu. Oto meandry ludzkiego grzechu, które mogą nas zatrwożyć. Tymczasem każdy chrześcijanin we chrzcie „razem z Chrystusem został przybity do krzyża" (Ga 2, 19). Przygwożdżony do niego jako grzesznik i zarazem wybrany na syna przed założeniem świata (por. Ef 1, 4). Nie musimy się więc zbytnio zamartwiać naszym grzechem (kiedy go w sobie zauważymy) i unikać Boga, gdyż Chrystus umarł „za" nas i „dla" nas, o czym powtarzamy w każdym Credo.
 
   Zbawiciel został ukrzyżowany, wyręczając nas w tym, czego sami nie moglibyśmy uczynić. Tradycyjna teologia mówi tutaj o zastępczym charakterze Chrystusowej śmierci. Zastępstwo zakłada istnienie jakiejś trójstronnej relacji osobowej. Ktoś robi coś dla drugiej osoby wobec osoby trzeciej. W tym przypadku chodzi o naszą relację do Ojca. Klaus Berger pisze, że w zastępstwie „to nie sprawca ponosi konsekwencje swojego działania, lecz ten, kto je ponosi za niego. Nagle staje się ważny wymiar społeczny. Biorąc coś na siebie, ktoś ponosi sto procent skutków działania kogoś innego. To właśnie Bóg „dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu, abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą" (2 Kor 5, 20-21). Zapytajmy jednak, „jak możliwe jest to, że w sferze, którą uznajemy za najbardziej osobistą, w sferze winy (i sumienia), ktoś inny mógł, powinien bądź musiał działać zamiast nas".
 
   Okazuje się, że w idei zastępstwa na pozór nierozerwalny związek między sprawcą a czynem (a zwłaszcza jego skutkiem) zostaje nagle rozluźniony, i to przez samego Boga. Berger twierdzi, że „grzech, wina, grzeszny podmiot i jego działanie w rzeczywistości stanowią własność ogółu, w o wiele większym stopniu niż przypuszczamy".
 
   I to nas ratuje. Grzech na szczęście nie jest tylko naszą indywidualną sprawą. Dzięki Chrystusowi nie musimy być niewolnikami grzechu, bez względu na to, jak by się nie objawiał w naszym życiu. Nie musimy po wszystkie czasy reagować bądź jak przywódcy religijni Izraela, bądź jak Piłat czy rozwrzeszczana gawiedź. Gdyby nasz grzech, a także czynione dobro i życie religijne należały tylko do sfery naszej prywatności, marny byłby nasz los. Ścisły związek pomiędzy grzesznikiem i skutkiem jego grzechów byłby dla nas zabójczy. Nie chodzi tutaj o wyeliminowanie odpowiedzialności za grzech i jego konsekwencje, lecz o to, że będąc odpowiedzialnymi, możemy zostać „odciążeni" przez kogoś innego od zasłużonej przez nas kary. Jezus obciążając się naszym grzechem, pokazuje, że miłość rządzi się inną logiką. Nie skrajnego indywidualizmu, lecz relacji i wspólnoty. W zastępstwie nie chodzi tylko o winę. Jezus czyni coś dobrego dla nas - wyzwala od wpływu zła i umożliwia naszą realną, wewnętrzną przemianę. Miłość może nie tylko zakryć wiele grzechów, ale także je znieść.
 
   Dlatego nie bójmy się krzyża. Nie polecą z niego gromy ani przekleństwa, gdyż Jezus wie, że całe ludzkie okrucieństwo to nic innego jak wielka bieda człowieka, który w swej istocie nie jest potworem, lecz ofiarą zła. Żeby nie był nią w dalszym ciągu, Pan „obarczył się naszym cierpieniem" (Iz 53, 4), przyjął naszą bezradność, by nas z niej uleczyć. Dlatego nie złorzeczy, dlatego milczy, dlatego cierpi samotnie, podczas gdy inni krzyczą szamocą się, oskarżają.
 
   Nawet po śmierci Jezus pozostaje dla nas znakiem nadziei, otwierając nas na przyszłość. Jego przeorane włócznią ciało mówi: „To wcale nie koniec. Nie dajcie się zwieść śmierci. Patrzcie dalej i głębiej. To dopiero początek". Krew i woda spływa na naszą ziemię i - jak mawiali ojcowie Kościoła - jest źródłem nowej wspólnoty wierzących, początkiem sakramentów, zaczynem odnowy ziemi i człowieka. Tam, gdzie my widzimy porażkę i śmierć, Bóg działa największe cuda - tam rodzi się życie. W chwili, w której odrzucamy Boga, On czyni nas swoimi dziećmi. Zawsze kiedy będziemy całować krzyż, pamiętajmy, że oddajemy hołd samemu Źródłu życia, że opowiadamy się za życiem, za byciem dziećmi samego Boga.

 

Dariusz Piórkowski SJ

Art. ze str. deon.pl

Programista PHP: Michał Grabowski | Opracowanie graficzne: Havok.pl