Ambona > Komentarz
Jestem w Kościele i jestem szczęśliwy2013-02-23Nie znoszę gadania, że "wierzyć to znaczy chodzić po wodzie". Dla mnie wierzyć to chodzić po ziemi. Twardo stanąć na własnych nogach. Tak rozumiem swoją męską duchowość.
Podziwiam ludzi, którzy wychodzą przed tłum i mówią: "Byłem na dnie upadku. Ale Pan mnie dotknął i uzdrowił. Jestem wolny!" Podziwiam takie świadectwa, jednak to nie moja poetyka. Chyba też nigdy nie byłem na samym dnie, nawet nie uważam, że powinienem. Moje świadectwo bycia w Kościele nie jest świadectwem radykalnego nawrócenia. Jednak moja opowieść nie jest zupełnie zwyczajną historią. Choćby dlatego, że od pewnego momentu wychowywałem się bez ojca i pewne rzeczy musiałem zdefiniować sobie sam. Nie da się ukryć - powodzenie tej operacji w dużej mierze zawdzięczam Kościołowi.
Zadany temat: "jestem szczęśliwy w Kościele". No pewnie, że jestem! Inaczej bym podziękował. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie przepadam bez reszty za wszystkim, czym raczy mnie mój Kościół: męczą mnie głupie kazania, ideologiczne zacietrzewienie co niektórych, dobre samopoczucie wielu księży. Nie lubię emocjonalnej otoczki i poszukiwania w Kościele "cudowności" - jakichś nadzwyczajnych znaków, mówienia językami, mistycznych doświadczeń. Nie znoszę gadania, że "wierzyć, to znaczy chodzić po wodzie". Dla mnie wierzyć, to chodzić po ziemi. Twardo stanąć na własnych nogach. Tak rozumiem swoją męską duchowość. Aha, no i nie cierpię gadania, że Kościół daje mi proste odpowiedzi i prosto tłumaczy świat. Moja wiara zmusza mnie do trudnych pytań. Nie oczekuję też, że Pan Bóg pozałatwia moje problemy - a mi wystarczy, że się ładnie pomodlę. Dziękuję, poradzę sobie sam. Bóg dał mi dwie ręce i rozum. Ale sporo się modlę. Modlitwa nie zmienia mojego świata, zmienia mnie - żebym ja mógł zmieniać świat.
Być szczęśliwym mężczyzną w Kościele. Wiem, że można być w Kościele i być nieszczęśliwym. Wierzę, że można być poza Kościołem i żyć pełnią życia. Czyli być szczęśliwym. Ale jestem w Kościele, bo niczego nie cenię tak, jak wolności. Nie takiej, która mówi: "do niczego nie jesteś zobowiązany, możesz cały czas wybierać". Takiej, która mówi: "wybrałeś, jesteś za to odpowiedzialny". Taka wolność daje siłę, której z niczym nie da się porównać. Ta wolność płynie z lekcji krzyża. "Kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie swój krzyż, i niech mnie naśladuje". Niestety, często mylimy dwie rzeczy (też popełniałem ten błąd): wziąć swój krzyż - to nie znaczy: przyjmować pokornie wszystkie nieszczęścia świata, jakie walą mi się na głowę. To nie są moje krzyże, bardzo przykro, nie ten adres. Mój krzyż: moja Żona i dzieci. Codzienna troska o dom, o ich zdrowie, bezpieczny wypoczynek, naukę, radosną atmosferę.
Jestem w Kościele i jestem szczęśliwy, bo jestem radykalnie liberalny: ja decyduję o swoim życiu, tzn. ja podejmuję decyzje, ja biorę na siebie konsekwencje i ja jestem za nie odpowiedzialny. Ale też wiem, że jest granica moich możliwości, że decyzja całkowitej wolności to też gotowość na wielkie ryzyko. Jestem ograniczony w swoich możliwościach - mój rozum i moje dwie ręce czasem nie wystarczają. I w tym miejscu bardzo liczę na Chrystusa, na jego opiekę. Mógłbym oczywiście podawać wiele "budujących i wzruszających" przykładów - darujmy sobie, niech wystarczy drobna historia z naszego, rodzicielskiego życia.
Kiedy urodził się mój pierwszy syn, znajomy podpowiedział mi, że warto przymocować wszystkie ciężkie szafy do ścian. Bo zna osobiście przypadek, kiedy dziecko na takową szafę się wspięło i razem z nią runęło na podłogę. W imię odpowiedzialnego rodzicielstwa, z wiertarko-wkrętarką w dłoni, zabezpieczyłem wszelkie ciężkie szafy, komody i regały do ścian. Z wyjątkiem małej szafki na buty. Właśnie tę małą szafkę na buty przewrócił na siebie mój półtoraroczny synek. Dla niego była wielka - wyższa o głowę. W dodatku ciężka, bo z litego drewna. Wyszedł spod niej bez najmniejszego zadrapania. Bo… upadek zamortyzowały wszystkie czapki, szaliki i rękawiczki, które przez zwykłe bałaganiarstwo składowaliśmy stertami na szafce.
Jestem szczęśliwy w Kościele, bo pozwala mi doświadczać realnego życia. Życie - to, co codzienne, ale też to, co transcendentne. Nie koniecznie od razu doświadczenie Boga. Doświadczam miłości, cierpienia, radości, intensywnego szczęścia - i wiem, że to nie są jakieś ułudy, stany mojej świadomości, poddanej takim czy innym bodźcom. Są - realnie. A "kamienie są po to, żeby nam nogi raniły". Mój racjonalizm nie pozwala obok tych doświadczeń przejść obojętnie, coś pyta: ale skąd? W moim Kościele znajduję odpowiedź.
Lech Giemza - ur. 1976, pracownik KUL, wykładowca literatury współczesnej na polonistyce. Prywatnie: żonaty, ojciec Stasia, Agnieszki i Adasia.
Art. ze str. deon.pl