Ambona > Komentarz
Ciało w celi (bacie)2012-03-17Po co nam celibat? - Kościół chce celibatariusza, by mieć poczucie, że jest choćby jeden człowiek oddany mu całkowicie - tak, jak mąż jest oddany żonie. Bo relacja księdza do Kościoła jest relacją oblubieńczą. Rozmowa z biskupem Grzegorzem Rysiem.
Tomasz Ponikło: Dlaczego rozpoznając w sobie powołanie kapłańskie przyszły ksiądz musi zdecydować się na wyrzeczenie, poświęcenie, rezygnację - zaraz dobierzemy odpowiednie słowo - z tego, co jest wpisane w naturę człowieka: z rodzicielstwa? Prawo naturalne jest nieustannie na ustach hierarchów, a celibat pozostaje mu jednak przeciwny. Budowanie rodziny będzie udziałem większości ludzi, ale nie księdza. To stawia kapłana na bocznym torze w stosunku do głównego nurtu, którym płynie życie.
Bp Grzegorz Ryś: Po pierwsze: człowiek, który idzie do seminarium w Kościele rzymskokatolickim nie wybiera wyrzeczenia - takie myślenie to bzdura. Gdyby chciał celibat przeżywać w ten sposób, to się rozsypie. Podstawową sprawą jest w ogóle co innego: nie ma w Kościele innego powołania niż powołanie do miłości. Są tylko różne formy jej realizowania. A więc celibat nie jest rezygnacją z miłości. To myślenie totalnie wadliwe. Dlatego jeśli ktoś tak to sobie wyobraża, to już się pogubił. Wybór musi być wyborem pozytywnym. Człowiek musi wiedzieć, dlaczego chce być księdzem, a nie dlaczego nie chce być mężem czy ojcem.
Po drugie: kapłaństwo nie jest dla człowieka. Dla człowieka w Kościele jest chrzest. Chrzest decyduje o tym, że jest w Kościele "Kimś": dzieckiem Bożym, prorokiem, kapłanem i królem. Ale kapłaństwo jest dla Kościoła. A Kościół ma prawo powiedzieć, jakiego chce kapłana. Dlatego podczas święceń kapłańskich jest moment, w którym rektor seminarium staje przed biskupem i mówi: święta Matka Kościół prosi, abyś ich wyświęcił. Bo człowiek sam nie może prosić o święcenia, poprosić musi Kościół. Dwa "chcenia" - kandydata i Kościoła - muszą się spotkać. Kościół zaś chce celibatariusza, by mieć poczucie, że jest choćby jeden człowiek oddany mu całkowicie - tak, jak mąż jest oddany żonie. Bo relacja księdza do Kościoła jest relacją oblubieńczą.
To brzmi raczej jak toksyczny związek.
To brzmi bardzo realistycznie: nie masz w swoim życiu kogoś, kto z ludzi jest najważniejszy, dlatego jesteś do dyspozycji dla każdego. Celibat nie polega tylko na rezygnacji z seksu i prokreacji. Celibat polega na tym, że w danej chwili jesteś z każdym człowiekiem.
Czyli jest doświadczeniem braku domu.
Niektórzy tak go objaśniają przywołując Chrystusowe zdanie, że "lisy mają jamy i ptaki niebieskie gniazda, ale Syn Człowieczy nie ma gdzie by głowę skłonił" (Mt 8,19-20). I czy to jest wbrew naturze? A co jest naturą człowieka? Naturą człowieka jest rozumność. I rozumne dążenie do szczęścia. Dlatego nie czuje się nienaturalnie w swoim celibacie. Są ludzie, którzy takie życie wybierają dla wielu powodów, widząc w tym wartość, a czasami nawet traktując celibat instrumentalnie. I jest to wybór życiowy dokonywany racjonalnie wedle obranego systemu wartości. Nie jestem filozofem, ale pamiętam koncepcję Maxa Schelera, że miłość to ruch od wartości niższych do wartości wyższych.
Miłość nie polega na stosunku do wartości tylko do osoby.
W tym przejściu chodzi właśnie o podejście do osoby: o to, że mogę zostawić całkiem przyzwoite wartości - na przykład przyjemność: określone jedzenie - dla innej wartości, która jest wyższa - jem to, co gorzkie (leki), by zadbać o zdrowie. Takie postępowanie oznacza, że kocham siebie w sposób uporządkowany. Na szczycie tej drogi i na szczycie wartości Scheler umieścił Boga lub, inaczej mówiąc, sacrum. Mogę kochać drugiego człowieka tak, że prowadzę go od dobrych wartości etycznych ku tej wartości najwyższej, którą jest Bóg. I też siebie samego mogę kochać w ten sposób: radykalnie wybierając Boga. To nie jest wbrew naturze.
Radykalny wybór, który jednak stawia człowieka na bocznym torze.
Nie sądzę. Ostatecznie - powtarzam - powołanie jest jedno, ale ma różne oblicza. Znam ludzi, którzy kapłanom zazdroszczą sprawowania Eucharystii, a mnichom tego, że ci mają całą dobę na medytację. To nie jest główny nurt życia w świecie, ale czy główny oznacza najważniejszy?
Czy w takim razie rozmawiamy o dwóch miłościach?
Nie. Miłość zawsze polega na jednym - na oddaniu się osoby. I w małżeństwie, i w kapłaństwie. Inaczej wyraża się wobec żony, inaczej w celibacie. Jestem jak najdalszy od mówienia o małżeństwie w kategoriach niższych od życia w celibacie, wręcz przeciwnie. Bardzo często mówię małżonkom, że rodzina jest tą wspólnotą ludzką, która odbija tajemnicę Trójcy Świętej: w niej człowiek realizuje to, co jest wpisane w formułę obrazu i podobieństwa do Boga. Małżeństwo jako płodne oddanie osób realizuje to podobieństwo wyjątkowo.
A Ksiądz Biskup czego jest obrazem?
Stosunku Chrystusa do Kościoła. Mam nadzieję, że ta miłość też jest płodna, choć w innym wymiarze. I jestem przekonany, że jest potrzebna, bo Kościół potrzebuje biskupa, który wybiera Go w wolności, a nie urzędnika.
Czemu Kościół wprowadza taką musztrę dla ciała? Spójrzmy tylko na dzień kleryka w seminarium: pobudka o 5.30…
Ależ to zawracanie głowy: ci ludzie od 8.00 studiują, a nim zabiorą się za naukę, chcą najpierw przeżyć Eucharystię, natomiast do Eucharystii przygotowują się medytacją. Nie chodzi o musztrę, to odwracanie kota ogonem. Patrzysz od strony tego, z czego człowiek rezygnuje zamiast od strony tego, co wybiera. Jeśli odkryłem, że Pan Bóg mnie woła do bardzo wyłącznej relacji z Sobą, która ma być też jednak innym stosunkiem do Kościoła niż Twój - a ja się w tym odnajduję - to idę za tym. A że oznacza to, iż nie wchodzę w małżeństwo? No to nie wchodzę.
I tu już musimy mówić o wyrzeczeniu: ciało pozbawione bliskości to wyrzeczenie - nie da się tego opisać w innych kategoriach.
I nie próbuję tego robić. Ale zastanów się: czy Twoje życie jako małżonka nie ma żadnych wyrzeczeń? Mieliście z żoną ciężką noc, bo dziecko nie spało - są trudne konsekwencje pozytywnego wyboru? I tu już nie myślisz: katorga dla ciała, lepiej przecież się zdrzemnąć? W seminarium kleryk przynajmniej prześpi noc. Bycie ludzi w małżeństwie razem w wymiarze ciała jest piękną i niesłychaną wartością. Ale to jeszcze nie jest wartość najwyższa. Także w małżeństwie jesteś wezwany do zachowywania czystości, by pozostać wiernym Panu Bogu. Zrobisz to czy nie? A jak zrobisz, to w imię czego? W imię tego, że relacja z Bogiem jest jeszcze ważniejsza niż relacja z żoną. Inaczej nie idziesz za Ewangelią, bo Jezus mówi: kto matkę, ojca, córkę, syna bardziej kocha niż Mnie, nie jest Mnie godzien (por. Mt 10,37n).
Patrząc w tym kluczu powołanie kapłańskie jest wyższe niż małżeńskie.
Mówię tylko, że w życiu mogę zrezygnować nawet z najwyższych wartości ludzkich dla wartości, którą jest Bóg.
Skąd bierze się problem ze stosunkiem księży do ich własnego ciała: to ciała niszczone, zaniedbywane, niepielęgnowane. To ma różne oblicza: od zwyczajnego niedbania o higienę po wyniszczanie się przez ciężką pracę.
Są i tacy, co dbają o swoje ciała nadmiernie... Tego typu postawy wynoszone są z domu, w tym kontekście formacja do kapłaństwa przychodzi dość późno. 25-latek ma już szereg swoich zachowań i przyzwyczajeń. A jak ksiądz dba o zdrowie: każdego roku wyjeżdża na urlop - mówią, że wygodniś. Jak nie wyjeżdża - że katorżnik. Wojtyła dbał o ciało czy nie dbał, skoro urlop wpisał do swojego kalendarza dopiero po tym, jak miał jako biskup pierwszą zapaść? Miał poczucie, że katuje swoje ciało, że robi coś złego? Nie sądzę.
Owszem, może być niedbałość, brak higieny. Od tej strony mężczyźnie bardzo dobrze robi związek z kobietą. On o siebie zadba dla niej, a ona o niego. To dotyczy wielu obszarów życia. Księdzu też motywów nie brakuje: przecież nie pójdzie do konfesjonału, jak ma zatruty oddech. To delikatne sprawy, ale czasami wystarczy powiedzieć o nich księdzu na ucho.
Jak to wszystko się ma do miłości własnej, która musi być - posługując się tym językiem kościelnym - uporządkowana, by jego relacja z Kościołem okazała się płodna?
Liczy się dojrzałość człowieka: emocjonalna (dziś chyba najbardziej zachwiana) i osobowościowa. Człowiek, który z premedytacją nie nazywa swojego problemu - jakikolwiek by on nie był - nie otrzyma święceń, ponieważ zaraz by ten problem, najczęściej nawet nieumyślnie, przerzucił na innych. Jest jasne, że nie realizując dojrzałości w stosunku do samego siebie, człowiek będzie krzywdzić innych ludzi.
Powołanie kapłańskie w Kościele narzuca jeszcze inny rygor ciału: jego pełnosprawność.
Tu jesteśmy na placu przebudowy. W klasycznym modelu formacji mówiło się, że do kapłaństwa trzeba mieć 3xS: sanctitas, sanitas, sapientia: świętość, zdrowie, wiedzę. W imię tego ludzi niepełnosprawnych nie przyjmowano do seminariów. Ale Kościół dojrzewa. (Zostawmy na boku temat-rzekę: historyczne podejście Kościoła do chorób). W archidiecezji krakowskiej w tym roku święcony będzie prawie niewidomy diakon. Dopuszczenie go do formacji było wspólną decyzją biskupa i przełożonych seminarium. Tylko musimy mieć świadomość, jak trudno jest poprowadzić do święceń tego człowieka: począwszy od tego, że nie ma brewiarza, mszału, lekcjonarza w Braillu - wszystko musiał sobie zrobić sam - a skończywszy na pytaniu, do jakiej pracy go potem przydzielić.
Nie widziałem nigdy święceń kapłana na wózku inwalidzkim.
Ale jest wielu kapłanów na wózkach. A więc okazuje się, że człowiek, który przez kilka lat w kapłaństwie świetnie sobie radził, potrafi to czynić także w chorobie czy po wypadku. I w tej sytuacji można stawiać pytanie, czy zastrzeżenia co do jego możliwości przed święceniami są słuszne.
A czemu od tej wyłącznej relacji z Bogiem w Kościele miałaby mnie odcinać np. padaczka?
Gdybyś przyszedł z prośbą o przyjęcie do seminarium, najpierw trzeba by było zasięgnąć opinii lekarza. Ale tu odpowiedzi nie są proste. Dawniej - to jasne - nikt by z tobą nie rozmawiał. Dziś stawiamy sobie pytanie, czy każdy, kto jest święcony, musi być zdolny do pełnienia wszystkich funkcji kapłańskich? I to jeszcze wszystkich w takim samym stopniu? Może jako ksiądz z padaczką mógłbyś pracować naukowo, być stałym spowiednikiem, a Mszę odprawiać prywatnie w małym gronie, by nie była okazją objawiania się choroby? Potrafię sobie wyobrazić taki scenariusz. Wystarczy, że zaczniemy myśleć o Kościele jako przestrzeni, w której miejsca starczy dla każdego i każdy ma w nim swoje miejsce. Ale takie decyzje wymagają dojrzałości ze strony biskupa: czy chce i ma miejsce w diecezji dla takiego księdza? Poza tym możesz niepełnosprawnemu powiedzieć, że on może wszystko. Ale potem musisz mu pomagać to "wszystko" osiągać, bo jak nie, to rozbije się o ścianę. I to będzie Twoja wina. Dojrzałe prowadzenie to także - co jest trudniejsze - pokazywanie, czego człowiek nie będzie w życiu robić.
Art. ze str. deon.pl